Smaczn’Euro!

 

Bedeker postanowił organoleptycznie sprawdzić, co dziś pojawia się na brukselskich stołach. No bo kto przy tych stołach aktualnie zasiada – tego łatwo można się dowiedzieć z zupełnie innych periodyków i gazet.

 

Z niewielkiego północnoeuropejskiego miasteczka, które czasy swojej świetności już dawno miało za sobą, ostatnie dziesięciolecia zrobiły na nowo potęgę polityczną. 18 tysięcy lobbystów, 150 misji pozaeuropejskich, 2600 biur sektorów przemysłowych, regionów, firm doradczych, no i kilkudziesięciotysięczna armia urzędników. Miasto kosmopolityczne, a gdzieś w oddali echa wspaniałej kuchni Walonów i Flamandów.

W paszczy lwa

Jak tu nie zacząć od miejsca, w którym zapada większość decyzji tak bardzo ważnych dla prawie 500 milionów mieszkańców Unii? Aż korci, żeby przywołać niektóre z tych dokonań legislacyjnych. Ale ileż można się wyzłośliwiać na ślimaka, który dzięki pewnemu rozporządzeniu znalazł się w obszarze rybołówstwa? Jak długo można się śmiać z marchewki, która w UE bywa owocem? Inna sprawa, że wiele z tych regulacji w dużo poważniejszy sposób dotyka gastronomii, wina i jedzenia. Dotyka tak, że nie ma się z czego śmiać.

Zaglądamy zatem do bufetu w Parlamencie Europejskim. Paszcza lwa okazuje się być… mordką Myszki Miki. To nie przypadek, że o punkcie gastronomicznym zlokalizowanym na tyłach plenarnej sali obrad nikt nie powie inaczej niż „Mickey Mouse”. Rzeczywiście, przy wejściu wisi koszmarna akwarela łotewskiego twórcy, niejakiego Gelzisa Kristapsa, z sympatyczną, disnejowską myszką zagubioną w brzozowym zagajniku. Ale chyba prawdziwym powodem, dla którego miejsce to zyskało swoją nazwę, są kiczowate, różnokolorowe krzesełka, przypominające kolorystyką spodenki i skarpetki Mickey’ego i jego myszowatej dziewczyny Minney.

Ktoś przytomny wreszcie zdecydował, by szkaradztwa te zastąpić w miarę akceptowalnymi fotelami. Jeden jednak „zestaw” ogrodzono aksamitnym sznurem i pozostawiono… na pamiątkę. O daniach podawanych w tym miejscu wstyd byłoby wspominać – dominują batoniki, kanapki i innego rodzaju niezbyt zdrowe jedzenie, które europejscy politycy tak usilnie starają się wyperswadować swoim wyborcom. Z rzeczy przyjemnych – domowe winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) z Doliny Rodanu Château des Allouettes (dosłownie: „zamek skowronków”; zaiste…). Czy dobre? Dobre, bo tanie. Solidna lampka za 1,50 euro. Ale najlepsze jeszcze przed nami! Naprawdę rewelacyjna kawa za 70 eurocentów! Przy barze kartka, że zabrania się wynoszenia filiżanek poza salę – widocznie był z tym problem.

Zjeść kawałek Polski

Prawdziwe życie brukselskiego lobbysty toczy się przy wejściu do Parlamentu od strony Placu Luksemburskiego. Latem wszystkie tamtejsze knajpki pełne są młodych ludzi odstresowujących się po nie do końca potrzebnej, ale za to bardzo odpowiedzialnej i przyzwoicie płatnej pracy w instytucjach europejskich.

Wychodząc z Parlamentu, jeżeli spojrzymy w prawo, ze zdziwieniem dostrzeżemy świetlisty neon Żywca. Miejsce nazywa się dość pretensjonalnie Fleur de l’Europe, czyli Kwiat Europy, ale nikt z bywalców nigdy nie nazwie tak tej restauracji. Dla wszystkich naszych rodaków jest to U Pani Basi. I rzeczywiście – to bardzo autorskie miejsce. Pani Basia nie jest postacią z legend i opowieści, tylko istnieje naprawdę. To niezwykle energiczna, serdeczna i przesympatyczna osoba, którą kilkanaście lat temu życiowe wichry rzuciły na odcinek gastronomii brukselskiej.

Odkąd Bedeker zagląda do Pani Basi, nabiera coraz większej pewności, że dosłownie wszyscy polscy członkowie europarlamentu przychodzą tu jadać. Na szczęście są dwa oddzielne piętra, więc jeśli na gastronomicznym posterunku pierwsi są koalicjanci, zajmują sobie klimatyzowaną salą na piętrze, a wtedy opozycja konsumuje na dole.

Lokal zamaskowany jest przed spojrzeniami osób postronnych i wszędobylskich paparazzi. Niewtajemniczeni myślą, że to jeden z wielu w Brukseli arabskich kebabów. Tymczasem w środku (i w płynie) wyborowa i żywiec. Bedeker zjadł tu kiedyś przepyszne żeberka jagnięce w sosie miętowym. A po małej interwencji obiecano mu zmodyfikować nieco technologię smażenia frytek, aby były bardziej belgijskie niż falenicko-otwockie.

Rzeźnicy, do broni!

Skoro już mowa o frytkach (pisał o nich nasz felietonista Eric Boschman; „Czas Wina” nr 35 z 2008 roku), chyba najlepiej smażą je w śródmiejskiej restauracji Aux Armes de Bruxelles, czyli „do broni” właśnie. Tak można przetłumaczyć tę nazwę na podstawie słów Marsylianki, a nawet logo restauracji, na którym św. Jerzy przebija włócznią smoka.

Okazuje się jednak, że restauracja i jej nazwa mają o wiele dłuższą historię. Chodzi o inne armes, czyli o herb miasta. Od samego początku, od założenia miejskich fortyfikacji w 979 roku, znakiem miasta Bruocsella jest kwiat irysa. Skąd herbowe konotacje restauracji? Tu, jeszcze w XIX wieku, przesiadywali poczmistrze i woźnicy. Ruszali oni w trasy z pobliskiej poczty, a ich dyliżansy były oznaczone irysem. Dziś to jedno z najlepszych miejsc na całej Beenhouwersstraat, czyli ulicy Rzeźników, która jest wąziuteńkim pieszym traktem w pobliżu rynku (Grande Place), gdzie aż roi się od lokali gastronomicznych, w znacznej większości będących pułapkami na niefrasobliwych turystów.

Aux Armes… jest na tym tle wyjątkowa. Przez cały XX wiek należała do Calixta Veulemansa i jego synów. Sześciokrotnie, dzięki dokupieniu sąsiednich lokali, powiększała swoje sale. Gdy w 1964 roku uruchomiono nową, większą kuchnię, restauracja zdolna była przygotować dania na Boże Narodzenie i Sylwestra podawane na wynos dla ponad trzech tysięcy klientów. Dziś mamy tu możliwość skosztowania belgijskich wspaniałości, oryginalnego waterzooi z turbota, węgorza na zielono, świeżych omułków i ostryg. W sezonie letnim kuchnia podaje mule i frytki wprost na ulicy, na drewnianej ladzie. Do dyspozycji gości są ręczniki i miski z wodą, bo oczywiście jada się rękami i na stojąco.

Jak tu nie wspomnieć…

Wbrew redakcyjnej legendzie możliwości konsumpcyjne Bedekera są jednak ograniczone. Jeśli chciałby odwiedzić wszystkie ulubione miejsca, musiałby to robić codziennie i to przez kilka lat…

Będąc w Brukseli, nie sposób pominąć Coco! Restauracja położona jest przy wspomnianym już Placu Luksemburskim. Łatwo tu trafić, bo fasadę budynku zdobią dwie gigantyczne pomarańczowe donice. Szybko i tanio zjemy tatara z tuńczyka, wyrafinowaną sałatę, klasyczną karbonadę, a nawet (nie pędzącego) królika duszonego w piwie geuse. Spory wybór win, wyłącznie francuskich i – najważniejsze – miła i bardzo sympatyczna obsługa.

Naprzeciwko zaprasza The Beer Factory z barem pokrytym miedzianą kopułą XIX-wiecznej kadzi. Wokół niestety sporo pubów, ale to też skutek internacjonalnej bliskości Parlamentu i innych instytucji europejskich.

Warto również pójść w bardziej belgijskie zakamarki miasta. Na szlaku pojawili się nowi znajomi. Barcy-Mundi oferuje cztery różniące się nastrojem sale. Inny klimat po pracy, inny na nocne szaleństwa. Od kilku lat działa BigMama i choć miejsce ma fatalną nazwę, za to dobrą, domową francuską kuchnię przy starym spichlerzu, tuż naprzeciwko kamieniczki, w której mieści się wydawnictwo handlujące twórczością Jacques’a Brela. To tu właśnie, całkiem niedawno, do przegrzebków z patelni Bedeker zamówił butelkę znakomitego gwürztraminera. Słysząc pytanie, czy życzy sobie również wodę, zareagował chyba nienajlepszą miną, bo zmieszany właściciel przeprosił, że ośmielił się wspomnieć „o czymś tak obrzydliwym”…

Koniecznie też zajrzeć trzeba tuż obok do Michela Doukissisa i jego Atelier de Michel D, gdzie mistrz w otwartej kuchni wyczarowuje autorskie kompozycje ze świeżych śródziemnomorskich składników. Jeśli szukamy zaś luźniejszej atmosfery, mamy piwiarnię o nazwie Drukarnia (L’Imprimerie), w której podawane jest pyszne piwo prosto z warzelniczej kadzi, albo zgubioną w maleńkiej uliczce kawiarnię Delirium, mającą w ofercie ponad 2000 gatunków piwa.

Jest taki plac

Osią centrum Brukseli jest Rue du Midi biegnąca – jak sama nazwa wskazuje – na południe. Kończy się na malowniczym placu, gdzie na dwóch przeciwległych narożnikach ulokowały się restauracje nie z tego samego świata.

Jedna, to Comme Chez Soi, czyli „Tak jak w domu”, a druga – Au Saint d’Hic, co za wiele nie znaczy, zaś próby indagowania gospodarzy przyniosły Bedekerowi jak dotąd pięć różnych, zabawnych i jednocześnie mało prawdopodobnych wersji. W pierwszej restauracji gotuje dwóch sławnych szefów kuchni, w drugiej właścicielka. W Comme Chez Soi stolik rezerwować trzeba z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, w Au Saint d’Hic też często brakuje miejsc, zwłaszcza w porze obiadu, bo okupują ją stali klienci. Pewnego dnia, gdy jeden z bywalców, wyraźnie bardzo głodny, zapytał: „Co dziś jest daniem dnia?” (a było już nieco po 12, więc południowy posiłek mógłby już w zasadzie pojawić się na jego stole), szefowa ze stoickim spokojem odpowiedziała mu znad gazety: „Po pierwsze muszę wypić mój aperitifnapój alkoholowy (rzadziej bezalkoholowy) podawany przed po... (...), po drugie rozpalić pod patelnią, a po trzecie nabrać ochoty do pracy”.

Tutaj, jak to w Belgii, podaje się kilkadziesiąt rodzajów piwa. Natomiast Comme Chez Soi reklamuje się, że w piwnicy ma zgromadzone mnóstwo wielkich win w cenie poniżej 100 euro za butelkę. Oferuje się tu gościom możliwość jedzenia przy specjalnych stolikach ulokowanych wewnątrz znakomicie funkcjonującej kuchni (cieszą się największym wzięciem). Jest także opcja prywatnych saloników na bardziej kameralne spotkania. Jeśli chodzi o potrawy, tworzy się je z unikalnych i niezwykle wyszukanych składników w autorskich kompozycjach. Ciężko przełknąć stek z polędwicy z czarnymi truflami za 114 euro, ale w podobnej cenie można już mieć sześcio- lub siedmiodaniowe menu.

A vis-á-vis w Au Saint d’Hic ciągle rozpamiętują wprowadzony od pierwszego stycznia całkowity zakaz palenia, bo jedna trzecia stałych klientów przestała tu bywać, choć z drugiej strony pojawili się nowi, do tej pory unikający błękitnego obłoku dymu zawieszonego nad barem. W swojskiej atmosferze, której ważnym elementem jest błąkający się po sali pies właścicielki (to już drugie psie pokolenie znane Bedekerowi), można najeść się za 20 euro i wypić piwo. Dużo piwa. Ciekawym daniem jest tatar (zwany tu stekiem amerykańskim), bardzo często podają pieczyste (nie ma karty, dania wypisane są kredą na specjalnej tabliczce). Frytki nieziemskie.

Bedeker nie czuje jednak rozterki, gdy pojawia się pośrodku placu. I jedno, i drugie miejsce jest na swój sposób wspaniałe. Oba budują niezapomniany klimat gastronomiczny miasta, który poznawać można praktycznie bez końca.