Powiedz mi, co jesz, a powiem ci kim jesteś.
Anthelme Brillat-Savarin
W czasie licznych samochodowych podróży po kraju natykam się na wielkie szyldy zachęcające do wstąpienia na posiłek. Ale te szyldy zamiast wabić – odstraszają. Nie chce mi się wchodzić do drewnianej chałupki, jeśli nosi ona szyld Chłopskie Żarcie albo Chłopska Micha lub połączenie tych dwóch nazw w jedną, czyli Micha z Żarłem.
Nawet mimo silnego głodu, nigdy nie chcę żarcia. Łaknę dobrego jedzenia! I nie jest to poczucie kulinarnego snobizmu. Uwielbiam proste wiejskie dania: zsiadłe mleko z kartoflami i koperkiem, jajecznicę na boczku czy kaszę gryczaną ze skwarkami. Wiem jednak, że pod tymi szyldami nie znajdę znanych od stuleci polskich dań, którymi nasza kuchnia imponuje wybrednym cudzoziemcom.
Z reporterskiego obowiązku w przydrożnych knajpach (bo inaczej ich nie nazwę) czasem bywam. I za każdym razem przyrzekam sobie, że to już ostatni raz. Później jednak wstępuję na przykład do rozbudowanego do monstrualnych rozmiarów Klepiska. I… żałuję tego już od progu.
Bez względu na to, czy jesteśmy nad Zalewem Zegrzyńskim, czy w okolicach Białegostoku lub Wrocławia, wszędzie otrzymamy identycznie wielki i tak samo ociekający tłuszczem płat żeberek wieprzowych z grilla, rozlatującą się golonkę, w której dominuje warstwa tłuszczu przyczepiona do grudki mięsa i czasem okryta niedogoloną skórą. Do tych mięsiw podawane są na ogół odsmażane kartofle pływające w tłuszczu i czasem zielona sałata obficie polana śmietaną i octem.
Jeszcze słowo o zupach. Królują kapuśniaki i grochówki. I żeby było jasne – uwielbiam je. Ale przyrządzone ze znawstwem. Np. grochówka w autentycznej przydrożnej Kuchni Polowej przy szosie białostockiej, tuż za Wyszkowem, jest tak wspaniała, że wyjeżdżam z dodatkowymi porcjami w specjalnie wożonej w tym celu w bagażniku bańce. Kwaśnica podawana w karczmie w Jeleśni to mistrzostwo świata w kategorii dań wyrafinowanych.
Na moich Kurpiach oraz Podlasiu sztandarowymi potrawami są dania ziemniaczane – kiszka i babka. Mogą to być kulinarne poematy. Na ogół jednak są przypalonymi na złym tłuszczu bombami kalorycznymi. Do dziś wzdragam się na wspomnienie zapachu bijącego z każdego zakamarka pięknie usytuowanego nad Bugiem zajazdu Joker. Ta woń długo utrzymywała się w mym ubraniu i we włosach.
Nie jestem więc w stanie zrozumieć ludzi, którzy ten rodzaj kuchni uwielbiają. Bo o tym świadczą dziesiątki samochodów zaparkowanych pod owymi knajpami. Dlaczego?! Chyba znam odpowiedź na to pytanie. W polskich szkołach nie uczy się SMAKU. I mam na myśli smak polskich dań. A we Francji takie lekcje są. I mali Francuzi uczą się, co jest smaczne, a co nie. Podobnie mali Włosi, Peruwiańczycy i… Białorusini. Może i u nas wprowadzić taki program? Są starania. Ale natrafiają na opór szkół i nauczycieli.
Na razie na tym froncie zły (smak) zwycięża. Oto ostatnio widziałem kawiarnię o wdzięcznej nazwie Same Fusy! I było w niej tłoczno. Ale mnie tam nie było.