Podróże kształcą… Najniezwyklejsze wyjazdy dziennikarskie

tekst ukazał się w „CW” nr 100, czerwiec 2019 | kup ten numer | prenumerata | e wydanie

Podróże kształcą
Najbardziej nieodpowiednia pora na wizytę? | rys. A. Zaręba

Podróże kształcą, a w dodatku wszyscy nasi znajomi twierdzą, że my, w tym „Czasie Wina” zażywamy permanentnych wakacji. Nie jarzą, że podróże to przede wszystkim ocean cierpień, bólu i znoju… Pełen jednostkowych dramatów, rozczarowań, walki o przeżycie, o zebranie materiałów do tekstów, nawet wtedy, kiedy musimy pisać o winach, których nie spróbowaliśmy, bo poczęstowano nas wodą, o miejscach, gdzie zatrzaśnięto nam furtkę przed nosem albo zasypał nas śnieg. Nareszcie o walce z obsługą hotelową, o zwyczajowym pisaniu tekstów po terminie, albo o tekstach niekończących się nigdy…

Z okazji „setki” prezentujemy redakcyjną garść uwag o poniżającej pracy, którą wykonujemy, jedynie po to, by do Państwa rąk trafił kolejny, normalny i kolorowy numer naszego pisma. By mogli Państwo w zaciszu swoich domów poczytać o wspaniałych winach, nasyconych kolorami regionów i pachnącej, lokalnej kuchni…

Najbardziej nieodpowiednia pora na wizytę

Coś takiego jak pora roku, kiedy udajemy się w odwiedziny do jakiegoś producenta, ma niebagatelne znaczenie. Niestety zdarza się, że często czasu najzwyczajniej brakuje, terminy gonią, i wtedy człowiek podejmuje decyzje nie do końca przemyślane. A tak było w przypadku styczniowej podróży odbytej wspólnie z Justynką do Abruzji. Tym razem wystartowałyśmy wypożyczonym samochodem z lotniska w Rzymie i już na autostradzie wiodącej do Abruzji było ciekawie, jako że nawierzchnia pokryta była śniegiem, na poboczu stały sznury unieruchomionych ciężarówek, a my pomykałyśmy na letnich oponach. Szczęśliwe jakoś udało się nam do Ortony dojechać, mieszczącą się w tamtejszym zamku siedzibę Farnese odwiedzić, smakołyków lokalnej kuchni i doskonałych win popróbować. Niestety nie dotarłyśmy do słynnego producenta rzemieślniczego makaronu mieszkającego w górach, gdyż droga okazała się nieprzejezdna. Obiecałyśmy sobie, że koniecznie musimy do Abruzji wrócić, by obejrzeć ją niekoniecznie w zimowej szacie. Styczeń to jednak nie najlepsza pora na zwiedzanie i zbieranie materiałów, o czym dodatkowo przekonałyśmy się, próbując zaparkować na poboczu wśród zasp w jednym z miasteczek. Kolejnych podchodów pod zwiedzanie już w czasie tej podróży nie robiłyśmy, postanowiwszy skoncentrować się na bezpiecznym dotarciu na lotnisko. Terminy terminami, ale potem dużo uważniej planowałyśmy kolejne wyjazdy dziennikarskie, by jednak być w stanie jak najpełniej je wykorzystać.

Dorota Romanowska

Najdziwniejsza podróż lotnicza

Zaczęła się w kieszonkowym porcie lotniczym Badajoz w hiszpańskiej Estremadurze. Było nas dwóch. We dwóch stukaliśmy w przeszklone drzwi lotniska, pod którymi, jakoś przed siódmą rano, porzucił nas taksówkarz. Samolot miał startować o ósmej, więc zdawało nam się rozsądne, by ktoś otworzył port lotniczy co najmniej na godzinę przed wylotem. I oto równo o siódmej zjawiła się przemiła Hiszpanka, która nie tylko otworzyła nam terminal – o nie, zrobiła o wiele więcej. Otóż odprawiła nasze skromne bagaże, następnie zrobiła nam security check i uprzejmie odprowadziła do embraera, gdzie przedzierzgnęła się natychmiast w uroczą… stewardessę. Troszkę się skonfundowaliśmy na myśl, że jakoś przecież będzie musiała zapewne zatankować samolot, wrzucić do luku nasze bagaże, udzielić pozwolenia na start, ale szybko się pocieszyliśmy, widząc, że będziemy jedynymi pasażerami tego jedynego w owym czasie kursu do Madrytu (i w ogóle jedynego, jaki tego dnia miał się odbyć), więc uwinie się szybko. Robiliśmy zakłady, czy usiądzie za sterami, ale nie: przed ósmą pojawił się prawdziwy pilot. Wbrew wszelkim zasadom transportu lotniczego do kapitana nie dołączył co prawda drugi oficer, ale trasa była krótka, odbyliśmy ją w czwórkę przy otwartych na oścież drzwiach kokpitu: pilot, stewardessa-dyrektor lotniska, mój kolega i ja. Szczęśliwie dotarliśmy do Madrytu, żegnając się serdecznie z – jak się domyślaliśmy – głównymi udziałowcami miejscowych tanich linii lotniczych.

Michał Bardel

Podróże kształcą

Najpotężniej chrapiący człowiek na świecie

Tę historię muszę opowiedzieć, choć zrobił to już wytrawnie Robert Makłowicz w książce Café Museum. Pracowaliśmy razem w „Gazecie Wyborczej” – ja redagowałem weekendowe „Co Jest Grane”, on pisał felietony. W połowie lat 90. ubiegłego wieku dostaliśmy od austriackiego Weinmarketingu propozycję wspólnego wyjazdu do Austrii. On miał opisywać kulinaria, ja wina. W Wiedniu w świetnym hotelu dostaliśmy wspólny pokój, co wydawało nam się bardzo OK, póki nie odkryłem, iż Bobek figuruje w Księdze Rekordów Guinnessa jako najpotężniej chrapiący człowiek na świecie. Wyboru wielkiego nie miałem – nad takim systemem spania nie da się zapanować, to jasne. Jednak mój organizm nie zniósł kolejnej nocy w towarzystwie włączonego silnika lotniczego. Szybko przeniosłem się więc na czas spoczynku do łazienki, szczelnie zamykając drzwi. Pościel ułożyłem w wannie, a sen szybko przyszedł, bo cały dzień włóczyliśmy się po Wiedniu. W dobrych hotelach jest wszak zwyczaj (przynajmniej był do niedawna), iż codziennie na świeżej pościeli gościowi kładzie się pralinkę. Ktoś z obsługi musiał zauważyć, w jakiej konfiguracji śpimy, i następnego dnia sam pościelił mi w wannie, a na brzegu kołdry dyskretnie położył nadziewaną czekoladkę.

Wojciech Gogoliński

Przeczytaj wywiad z Robertem Makłowiczem

Najpierwszy lot do Mołdawii

Pierwotnym moim zamierzeniem było napisać tekst o najstarszym członku klubu, ale koleżanki i koledzy z redakcji wyperswadowali mi ten pomysł, toteż nie polemizując z tym stanem rzeczy opiszę jeden z pierwszych moich wyjazdów na konkurs winiarski w rodzącej się, nowoeuropejskiej rzeczywistości Mołdawii.

Było to ze dwadzieścia lat temu. Zostałem zaproszony do komisji złożonej z reprezentantów krajów wschodnich, konkurs odbywał się w Kiszyniowie, w pięknie wyremontowanym Casa Vinului, co w języku mołdawskim, a właściwie rumuńskim, oznacza nomen omen Dom Wina.

Kupiłem więc bilet lotniczy, nie przeczuwając, że destynacja jest na tyle niepopularna, że może zrodzić nietypowe emocje. Lot przebiegał dwuetapowo: Kraków–Wiedeń, szybko i sprawnie – godzinka Austrian Airlines, a następnie Wiedeń–Kiszyniów, mołdawskie linie lotnicze. Jakież było moje zdziwienie, gdy podwieziono nas w Wiedniu do samolotu. Był to jeden z najmniejszych samolotów pasażerskich, jaki widziałem, w dodatku dość zdezelowany, o czym świadczyć mogły choćby haczyki mocujące półkę pasażera w kilku fotelach zrobione z gwoździa… Pamiętam reakcję jednej z pasażerek, bodaj Francuzki, podróżującej z dzieckiem, która wpadła w histerię i zażądała zmiany samolotu lub przebukowania biletu na inny lot. Jednak przemiła mołdawska stewardessa potrafiła ją uspokoić.

Podróżowało nas może piętnaście osób. Gdy wystartowaliśmy, samolot poza ponadstandardową głośnością wewnątrz i dość irytującymi drganiami poręczy foteli doniósł nas szczęśliwie nad lotnisko w stolicy Mołdawii.

Tutaj jednak czekały kolejne niespodzianki. Na lotnisku nie było standardowego pasa startowego, a na zielonej łące pasły się krowy. No nie, pomyślałem, Francuzka zaraz zacznie w panice żądać spadochronów dla siebie i dziecka… Przelatując nad budynkiem lotniska w kształcie podłużnego baraku OHP, zauważyłem, że na samolot czeka jakaś delegacja; dzieci z kwiatami, pan w czarnym garniturze pod krawatem, z czarną teczką. „Czyżby jakieś święto narodowe?” – spekulowałem w myślach. Gdy samolot zatrzymał się, delegacja wybiegła na spotkanie…pilota! Zapytałem po angielsku stewardesę, co się dzieje, i usłyszałem: „Zawsze tak świętujemy pierwszy samodzielny lot pilota samolotu z ludźmi na pokładzie…”. Wówczas to stojąca za mną Francuzka zemdlała…

Niemniej jednak pierwszy konkurs winiarski w Kiszyniowie zaliczam do bardzo ciekawych, choć za cholerę dzisiaj nie pamiętam win, których próbowałem. Za to z ogromną przyjemnością stwierdzam, że postęp w zakresie floty i infrastruktury lotniczej Mołdawii uległ znacznej zmianie i poprawie!

Artur Boruta

Najdziwniejsze spotkania

To pierwsze opisałem już kiedyś w książce, ale że dotyczy królowej, po latach przywołam go z pamięci. Spotkałem albowiem królową. Nie Elżbietę (na szczęście), działo się to bowiem nad niemiecką Mozelą, ale prawdziwą królową wina. Było to w czasach, kiedy nie miałem jeszcze pojęcia, że takich królowych w kilkunastu regionach winiarskich Niemiec jest na pęczki, co rok pojawiają się nowe i nie wszystkie są jednako piękne. Ta była, choć o tym, że jest królową, dowiedziałem się z prasy. Poznałem ją bowiem jako córkę właściciela jednej z mozelskich winiarni w Piesport, spędziłem urocze popołudnie dyskutując – po polsku, bo matkę miała Polkę – o miejscowych winach, a że była akurat ubrana po cywilnemu (bez korony przechodniej), nie miałem zupełnie pojęcia, z kim mam przyjemność. Przeglądając tydzień później jeden z miejscowych magazynów winiarskich, natrafiłem na artykuł Strahlend schön. Die Piesporter Weinkönigin („Promieniste piękno. Królowa Wina z Piesportu”) ze zdjęciem mojej znajomej. Poczułem się jak z bajce Andersena (czy może braci Grimm raczej) – otom spotkał królową, a jakobym jej nie spotkał, bo spotkawszy, nie wiedziałem przecież, skąd to strahlend shön pochodzi. Teraz wiem, i będę opowiadał wnukom.

Wnukom z pewnością też opowiem, jak ich dziadek spotkał Galarretę. I jak przy tym dopuścił się dyplomatycznego faux pas, albowiem nikt go uprzednio na takie spotkanie nie przygotował. Było to w Vittori (Kraj Basków), w głównej siedzibie prężnego ARAEXU. Pierwszy raz w życiu miałem wówczas zobaczyć na własne oczy dyrektora tego przedsiębiorstwa i uścisnąć mu dłoń. Zobaczyć, zobaczyłem, alem dłoni nie uścisnął, bo usłyszawszy tubalne „El Director Javier Ruiz de la Galarreta” runąłem prawie na wykładzinę w niepowstrzymanej konwulsji śmiechu. Minęły lata, ufam, że Javier mi już wybaczył.

Michał Bardel

kieliszki

Najbardziej zaskakująca kolacja

Po roku terminowania w redakcji dostałam propozycję wyjazdu do Umbrii w okolice Montefalco. Zaproszenie dla polskich importerów wina i dziennikarzy wystosował miejscowy samorząd, który chciał pokazać się z jak najlepszej strony. Odwiedzaliśmy zatem restauracje należące do lokalnych notabli i znajomych królika, w których goszczono nas po królewsku: kilkudaniowe lunche i kolacje, najlepsze wina, a w międzyczasie degustacje w winnicach, zagryzane serami i wędlinami. Dzień przed wyjazdem, po wspaniałym obiedzie w Osteria Del Teatro w Foligno (poprzedzonym testowaniem oliw), ledwo żywi z przejedzenia, doszliśmy do wniosku, że kolejny posiłek będzie naszym ostatnim i jak jeden mąż poprosiliśmy o zwolnienie z kolacji. Włosi oniemieli i przełykając wzburzenie, z trudem powstrzymywali się, by nie rwać resztek wypomadowanych włosów – międzynarodowy skandal zawisł w powietrzu.

Nie było rady – wyczerpaliśmy zapasy raphacholinu i wieczorem niczym skazańcy wtoczyliśmy się do autobusu, który w akompaniamencie jęków i nerwowej czkawki powiózł nas w góry do Valtopiny. Miejscem kaźni okazał się myśliwski domek zamieniony w restaurację – poroża na ścianach zwiastowały dziczyznę na talerzu i rychłą śmierć w męczarniach. Kiedy jednak okazało się, że restauracja nazywa się Il Tartufaro i każde z ośmiu zaplanowanych dań będzie wariacją na temat czarnych trufli (z których słyną pobliskie lasy), spadła na nas nieoczekiwanie łaska uzdrowienia i powrócił wilczy apetyt. Była to jedna z najlepszych kolacji w moim życiu i największa ilość trufli, jaką miałam okazję zjeść. Gdybym kiedyś, pod presją oczekiwanego końca, mogła wybrać sobie ostatni posiłek, byłoby to tutejsze cinghiale al tartufo. Z kieliszkiem sagrantinostara włoska odmiana czerwonych winogron, uprawiana główn... (...) oczywiście.

Justyna Korn-Suchocka

Najdłuższy akapit w „Czasie Wina”

Potrzebowaliśmy nieco czasu, by co do pisania i redagowania nieco się z Dorotą Romanowską dotrzeć. Dawne czasy. Dorota jest osobą dość zasadniczą, i bywają dni, że nie znosi sprzeciwu, choć – przyznam szczerze – różne wyjazdy z nią uznaję za najbardziej udane i wesołe. Wtedy, a było to z dziesięć, a może i więcej lat temu, pisaliśmy o Salcie – jednym z najpiękniejszych regionów winiarskich świata, położonym wysoko w argentyńskich Andach. Dorota pisała coś, co nazywamy w skrócie „rozbiegówką” – pierwszy tekst otwierający do głównego tematu wydania, czyli tzw. coveru. Tekst fajny, żywy i ciekawy. Ja musiałem go zredagować. Na zebraniach ustalaliśmy wcześniej, że powinniśmy robić krótsze akapity, tak na 3–5 zdań, by teksty były dynamiczniejsze i czytało się je lepiej. Tekst Doroty nie miał żadnego akapitu. Sam był jednym wielkim akapitem. Jeśli dobrze pamiętam, to miał ponad trzy tysiące znaków, czyli – mówiąc krótko – wchodził na ówczesną całą naszą kolumnę, czyli pełną stronę magazynu. Zmieniała się akcja, postacie, pory dnia, ludzie – a akapit sobie trwał i trwał. Machinalnie szukałem jakiegoś entera, by przerwać ten słowotok, ale nie znalazłem. Zwykła kicha.

„O? Myślałam, że sam je wstawisz…” – powiedziała Dorota. Bodaj od czasów awangardy krakowskiej lat 30. ub. wieku trudno znaleźć większy przełom w formie pisarskiej w Polsce – rekord Guinnessa!

Wojciech Gogoliński

Najdziwniejszy wyjazd dziennikarski

Wielu z Państwa może to dziwić, a nawet śmieszyć, ale wyjazdy dziennikarskie w branży winiarskiej to naprawdę ciężki kawałek chleba. Pierwsza degustacja często jeszcze przed dziewiątą rano – kilka, kilkanaście win, które trzeba świadomie degustować, opisać niebanalnymi, ale zrozumiałymi dla innych słowami, wszystkie dane techniczne, odpowiednie zdjęcia, kilka słów o producencie i… dalej do kolejnej i jeszcze następnej winnicy. Obiady i kolacje, które także spędza się z długopisem, aparatem i dyktafonem w ręku, a w nocy trzeba jeszcze raz wszystko przepatrzeć, przeczytać i przygotować się do kolejnego dnia. Tak jest zazwyczaj.

Na Sardynii ten jeden, jedyny raz w mojej dwudziestoletniej karierze zdarzył się wyjątek. Napięty zazwyczaj do granic możliwości program tam obejmował mniej niż jedną wizytę w winiarni na dzień. Pierwszego dnia wraz z Dorotą Romanowską wieziono nas przez pół wyspy do winnicy, z której wybraliśmy winonapój uzyskiwany na drodze całkowitej lub częściowej fer... (...) do klubowego zestawu miesiąca. Przyjeżdżamy, witają nas właściciele, mile rozmawiają, mówią, że szczególnie nie ma czego pokazywać… no winiarnia w rozbudowie, a w winnicach wczesną wiosną niewiele jest do zobaczenia. Nie ma sprawy – odpowiadamy i zaopatrzeni w notatniki, długopisy, aparaty i wszystko, co potrzebne do długiego i mozolnego próbowania, pytamy o salę degustacyjną. „Nie ma – odpowiada właściciel – a do czego jest wam potrzebna?”. „No… chcielibyśmy spróbować waszych win”. „Ale my mamy aktualnie tylko jedno wino w sprzedaży”. „Nie ma sprawy – odpowiadamy – spróbujemy to jedno wino. Trudno”. „Ale już je próbowaliście. Wysłaliśmy przecież próbkę do Krakowa w ubiegłym roku”. „No tak – odpowiadamy coraz bardziej skołowani – ale może moglibyśmy spróbować je jeszcze raz? Może macie nowy rocznik?”. „Nie, rocznik jest ten sam…”

Lekka konsternacja, ale nie to nie. Dla przyzwoitości zrobiłem zdjęcie wejścia do biura i się oddaliliśmy. W innych winnicach było tylko nieco więcej win do degustacji. Wolny czas spędziliśmy na poznawaniu wyśmienitej kuchni śródziemnomorskiej oraz pisaniu tekstów, które pierwszy (i jak na razie ostatni) raz udało mi się oddać w terminie. Wspominając nasz pobyt na Sardynii, ciągle namawiam naczelnego na powtórzenie zestawów win z tej pięknej wyspy, ale jakoś nikt nie chce mnie słuchać. A szkoda, bo chętnie bym tam znowu pojechał. Szczególnie że wina mam już spróbowane.

Wojciech Giebuta

Podróże kształcą...2
rys. A. Zaręba

Najszlachetniejszy ze stewardów

Nadchodzą złe czasy dla tych, którzy muszą poruszać się samolotami. Kilka lat temu przemierzałem Amerykę Południową w poprzek, w pięciogodzinnym locie do Limy. Wsiedliśmy w São Paulo do airbusa A321, czyli około dwieście osób na pokładzie, ale samolot miał trzy klasy! Nigdy wcześniej (ani później) nie widziałem podobnego rozkładu miejsc w samolocie wąskokadłubowym. Ja trafiłem, oczywiście, do tego ostatniego przedziału, gdzie nawet na stojąco nie dało się oddychać. I wtedy zdarzył się cud. Dobry samarytanin, steward, widząc, że mnie nie dowiezie żywego do celu, zaraz po starcie podszedł i zażądał okazania karty pokładowej. Następnie wydeklamował: „Oj, serdecznie pana przepraszam w imieniu naszych linii lotniczych, ale zaszła pomyłka. Pana miejsce jest tam” – i wskazał trzy wolne siedzenia za lekko uchyloną kotarą w klasie wyższej. Wygłosił to tak stanowczo i głośno, by pasażerowie cztery rzędy z tyłu i tyleż z przodu nie mieli wątpliwości, że faktycznie doszło do straszliwego uchybienia. Oboje wiedzieliśmy, że to czcza gra w gumy. W Limie poczekałem przy wyjściu z lotniska, by serdecznie mu podziękować za ten gest. Powiedział z uśmiechem, że mógł za to zachowanie zapłacić karę, ale moje życie wydało mu się jednak ważniejsze…

Kiedyś leciałem z Pawłem Gąsiorkiem w jakiejś krótszej sprawie. Samolot nie był pełny, ale siedliśmy obok siebie, by pogawędzić. Po wylądowaniu Paweł powiedział: „Rozmawiało się świetnie, ale następnym razem wybiorę luźniejsze miejsce”. Cóż, jestem nieco duży. W takich sytuacjach znacznie lepiej sprawdza się Wojtek Giebuta – kiedy ja tracę oddech z ciasnoty, Wojtek złośliwie zakłada wygodnie nogę na nogę, patrzy mi prosto w oczy, jakby mówił: „Można? Można!”. Cóż, Wojtek jest nieco niższy ode mnie.

Wojciech Gogoliński

Największa dziura

Celem jednej z podróży dziennikarskich, którą miałyśmy odbyć wspólnie z koleżanką redaktor Suchocką, były odwiedziny u jednego z friulańskich producentów, mającego siedzibę w mikroskopijnych rozmiarów wiosce-miasteczku Mariano del Friuli. Przy okazji tej podróży postanowiłyśmy jeszcze to i owo po drodze zobaczyć, zatem zaopatrzyłyśmy się w odpowiednie mapy naszej trasy, stawiając na podróżowanie tradycyjnymi metodami, czyli bez użycia GPS-a. W wielkiej zgodności żywiłyśmy przekonanie, że najważniejsze to z lotniska w Bergamo dojechać jakoś do Padwy, gdzie chciałyśmy zobaczyć siedzibę jednego z najstarszych uniwersytetów w zachodnim świecie, a potem tylko dotrzeć do Mariano del Friuli, gdzie nie przewidywałyśmy już żadnych problemów, jako że miejscowość owa składała się mniej więcej z dwóch ulic. Byłyśmy zatem przekonane, że co jak co, ale winiarnię naszego producenta odnajdziemy bez większych problemów. Padwę udało się nam zwiedzić i zaparkować w mieście pomimo odbywającej się właśnie festy, drogę do punktu docelowego obrać właściwą (co prawda po kilkukrotnym objechaniu niektórych rond, ale to tylko w celu uzyskania pewności, że zjeżdżamy na właściwą drogę) i do Mariano del Friuli dojechać o czasie. Przy wjeździe zobaczyłyśmy nawet drogowskaz do naszej winnicy. Ale jakoś tak się składało, że ilekroć podążałyśmy za tymi wskazówkami, tylekroć kończyłyśmy na placu w pobliżu kościoła, banku i baru. Kiedy po raz czwarty wylądowałyśmy w tym samym punkcie, poddałyśmy się i postanowiłyśmy zadzwonić do gospodarzy. Federica musiała usłyszeć w słuchawce naprawdę znękany głos, bo bez zbędnych komentarzy ku wielkiej uldze usłyszałam tylko: „OK, to ja po was wyjadę”. Tym sposobem udało się nam jakoś dotrzeć do winiarni, ale solennie sobie obiecałyśmy z Justyną, że już nigdy nie będziemy naigrawać się z niewielkich rozmiarów jakiejś miejscowości, bo nigdy nie wiadomo, z jakimi pułapkami przyjdzie mieć człowiekowi do czynienia.

Dorota Romanowska

Tapas

Najdłuższa kolacja

Hiszpanie jedzą późno. Z naszej perspektywy – bardzo późno. Restauracje w Madrycie czy Bilbao otwierają się koło 20.00, co wcale nie znaczy, że przed 21.00 zdąży się pojawić szef kuchni. Dla polskiego organizmu, nawykłego do spożywania tzw. obiadu (rzecz w Śródziemnomorzu zupełnie egzotyczna, tam jada się kolację, a wcześniej – lunch), przyjęcie kilkudaniowej kolacji tuż przed północą oznacza zwykle bezsenną noc. Po kilku takich nocach w Bilbao postanowiłem się postawić. „Sebastien – powiadam stanowczo do mojego winiarskiego cicerone – dziś nie idziemy na żadną kolację”. Spojrzał na mnie, jakbym mu zjadł matkę, coś tam pomruczał i stanęło na tym, że wpadniemy do któregoś tapas baru (te są otwierane o wiele wcześniej, tyle że jada się na stojąco), chwycimy jakieś pintxos z kieliszkiem crianzy, i w ten sposób o 22.00 będę w hotelu. Tak zrobiliśmy, a Sebastien, mimo początkowej rezerwy, zdawał się coraz to żywiej przekonany do mojego pomysłu. Po kilku szybkich telefonach zaczęli do nas dołączać kolejni baskijscy winiarze, a my przesuwaliśmy się stopniowo od jednego do kolejnego baru z tapasami, coraz to większą i hałaśliwszą grupą. Kiedy minęła 22.00, akurat wyszliśmy z siódmego tapas baru, mając już w sobie dobrze ponad czternaście przystawek i siedem kieliszków crianzy. Próbowałem się pożegnać, ale nikt nie był tym zainteresowany. Próbowałem się wymknąć, ale było ich za dużo. „Fajny pomysł z tymi tapasami, Miguel – usłyszałem – ale teraz czas na kolację!”. Oszczędzę Państwu szczegółów – siedem dań, osiem win, w hotelu byłem o 3.30. Nawet nie próbowałem zasnąć.

Michał Bardel

Najbardziej samotne lotnisko świata

Słowenia, kieszonkowe państwo w kształcie kieszeni, małe, ale skrojone z wszystkimi możliwymi szykanami: góry, morze, jeziora, lasy i wino. Zachodnią granicę od wschodniej dzieli trzysta kilometrów, a na obu krańcach znajdują się wspaniałe regiony winiarskie, więc kiedy zlecono mi wytyczenie w jeden dzień trasy wycieczki po tym kraju, nie zawahałam się. Wczesnym rankiem pożegnałam Goriškę Brdę i ruszyłam niczym Napoleon na wschód, w szalony wyścig z czasem, po drodze zaliczając m.in. Postojnę, Lublanę, Ptuj, Jeruzalem i Ormož. W Mariborze, który był ostatnim punktem podróży, wylądowałam po południu – najstarsza owocująca winoroślVitis vinifera.. na świecie trwała na posterunku, a ja mogłam zameldować: „Panie prezesie, zadanie wykonane!”. Zwiedziłam cały (prawie) kraj w jeden dzień! Pozostało tylko oddać auto na lotnisku w Mariborze, skąd mieli mnie potem podjąć znajomi wracający z południa Europy do Polski. Jakież było moje zdziwienie, gdy jako jedyna zaparkowałam przed kompletnie bezludną halą odlotów. Na moje rozpaczliwe: „Halo, halo”, z zaplecza wychynął znudzony strażnik i oznajmił mi, że lotnisko, owszem czynne, ale za dwie minuty zamykają.

W oddali szumiała autostrada, świat wydawał się zapomnieć zarówno o mnie, jak i o tym zagubionym pośrodku niczego miejscu. Poczułam się jak Tom Hanks w Cast Away. I zaraz po tym, gdy otworzyłam butelkę nieco ciepłego już furminta od Verusa, ożył trawnik przed terminalem. W ostatnim świetle zachodzącego słońca na zieloną scenę wkroczyło stado królików różnej wielkości. Młode hasały, biegając w kółko i skacząc bez sensu, starsze spokojnie skubały trawę, od czasu do czasu strzygąc uszami. Ja i butelkatyp butelek o różnym kształcie, pojemności i kolorze, pr... furminta zamarłyśmy na kilka kwadransów Alicji w Krainie Czarów live. Spóźnieni znajomi nie bardzo chcieli dać wiarę moim rewelacjom. Nie mam pojęcia dlaczego…

Justyna Korn-Suchocka

A na deser – najdroższe wino świata

Najdroższe wino świata. Romanée-Conti